Kilka dni temu pisaliśmy o opłatach za mierzenie kreacji, które w swoim salonie sukien ślubnych w Szanghaju wprowadziła Vera Wang (projektantka zrezygnowała z opłaty po lawinie krytyki jaka przetoczyła się w internecie i oskarżeniach o dyskryminacje swoich chińskich klientek).
Okazuje się, że taktyka nie jest nowością. Sklep z butami w australijskim Brisbane żąda od swoich klientów 5 dolarów australijskich (ok. 16 zł), które trzeba zapłacić przekraczając próg salonu. Jeśli klient zdecyduje się na zakup, kwota odliczana jest od rachunku. Jeśli wyjdzie z pustymi rękami, straci pieniądze.
I choć nie jest to powszechnie stosowane rozwiązanie, sklepy pobierające opłaty za wejście istnieją, a wielu sprzedawców coraz poważniej zastanawia się nad ich wprowadzeniem. Opłata ma ukrócić tak zwany showrooming, czyli wizyty osób, które przychodzą „tylko się rozejrzeć”, przymierzają, a później kupują daną rzecz gdzie indziej, najczęściej w sklepach online oferujących lepsze ceny.
Liczba tego typu potencjalnych klientów, którzy sklepy traktują jak przymierzalnie, systematycznie rośnie na całym świecie. Coraz częściej butików potrzebujemy wyłącznie do sprawdzenia rozmiaru, gatunku materiału czy dopasowania koloru. Nawet najbardziej ekskluzywne sklepy wirtualne systematycznie notują wzrosty sprzedaży i chwalą się imponującą liczbą kupujących internautów. Ten sam internauta rezygnuje jednocześnie z zakupów w realnie istniejących salonach.
Eksperci pomysł z opłatami ostro krytykują, uznając go za fatalne w skutkach działanie wizerunkowe, w efekcie także sprzedażowe. Zamiast służyć nienaganną i przyjazną obsługą, i oferować atrakcyjne ceny, sklep pobierający opłaty z góry zakłada, że klient jest podejrzany i ma złe zamiary. To odstraszy nie tylko klienta, który do sklepu przyszedł z zamiarem kupienia później przymierzonej rzeczy w internecie, ale także osoby, które faktycznie planują zakupy i szukają czegoś odpowiedniego dla siebie.
AW